Czasem słońce, czasem deszcz

 Warsztaty serowarskie już za nami. Udały się wspaniale, dzięki opatrzności Bożej, pogodzie i pomocy wielu życzliwych osób. Relację zobaczyć będzie można na www.kukowka.blogspot.com

A tym czasem żyjemy na wsi, pełna gębą a ja odzyskałam wenę twórczą, po małym wypaleniu, spowodowanym nawałem pracy i zmęczeniem w ostatnich miesiący.
Przedstawiam więc kapciochy, walonki czy jak kto woli;
4 warstwy merynosa australijskiego
warstwa wzmacniająca z wełny alpejskiej na podeszwie
formowane na kopytku, wygrzebanym gdzieś na targu
ręcznie farbowane na 4 kolory
Są równiuteńskie, mocne a zarazem niesamowicie miękkie w dotyku.
Uwielbiam je, moja Marysia je uwielbia a Lenka już zamówiła podobne dla siebie:)
Kiedy byłam mała, pakowałam wszystko co niezbęde na piknik; kocyk, herbatkę, ciasteczka i w długą... oby jak najdalej od siedzenia za nudnym stołem. Z wielką frajdą obserwuję, jak moje dzieciaki robią dokładnie to samo. Wynoszą mi z kuchni wszystko, nawet wazony z kwiatami (które dostałam od sąsiadki, gdy odbierałam od niej kurczaki, bo  narzekałam, że  moje malwy są w jakiś powijakach). Patrzę tylko, jak jakieś bose stupki przemykają mi pod nogami, z jakimś kolejnym zawiniątkiem.














 A to, Panie i Panowie.... uwaga, uwaga!
Moja pierwsza w życiu, własnoręcznie wychodowana rzodkiewka. Największą furorę robi, na chlebie ręcznie robionym przez naszych przyjaciół Dzionków, ze świeżym masłem, ubitym z wieczora i odrobiną soli. Największą fanką tego zestawu jest nasza Luśka.
Wybaczcie, ale duma tak bardzo mnie rozpiera, że musiałam jej zrobić zdjęcie. Przyznam się tez po cichutku, że zastanawiałam się, czy ją wogóle zjeść.
 Naprzwdę obawiałam się, czy jak już założę ten ogród, posieję tam rośliny, a co dopiero gdy one naprawdę wyrosną... czy wogóle wpuszczę do niego moje urocze stadko.
Na szczęście zainspirowana green canoe, roślinki umieściłam w skrzyniach. Z żadnym zadeptywaniem więc nie ma problemu a wręcz, widok myszkujących tu dzieciaków... no zobaczcie sami.
Już niedługo, będą mogły skubać groszek cukrowy.


Tak, rozpieściło nas kilka czerwcowych dni, ale nie dajcie się zwieść tej sielance. Życie na wsi, to nie tylko hamak i truskawki i ogródek warzywny, choć zapewne chcielibyśmy widzieć to w ten sposób. Zaliczyliśmy już burzę z piorunami, gdy ciekło nam po ścianach, od środka, nagle zgasło światło.Hi, a jak ktoś wie, co to znaczy brak prądu na wsi... to znaczy, kochani, kompletną ciemność, a właściwie czarność. Płacz i panike wszystkich dzieci na raz i ogólny chaos w pogoni za świeczkami, latarkami itp. Pomyśleć tylko, że zaczęło się od oglądania z dziećmi błysków na niebie, przy zgaszonym świetle.
 Kapało na sam środek stołu, w środku nocy musieliśmy wyjść z łopatami, bo inaczej zalało by nam całe szambo.
Następnego dnia rano, odkryliśmy, że konie uciekły. Rafał wrzucił więc jakieś spodnie, swoje gumofilce i ruszył z sąsiadami w pogoń za naszymi ciekawymi świata hucułkami.
A wracając do hamaka,, pewnego dnia gdy wrócił z Gdańska, zastał mnie leżącą na nim właśnie. Prawie zalaną łzami:) z wyczerpania i przemęczenia:)
No cóż, życząc sobie i wam pięknej pogody na kolejne dni, wracam do pracy. Przede mną urodziny syna, dzień taty, obóz letni - kolejna edycja, oraz całe mnóstwo innego mnóstwa.

P.S Gdy ostatnio wymieniałam litanie ze swoich spraw i sprawunków, Kotś zapytał mnie "Ty się chwalisz, czy narzekasz"?:)
Zaczełam narzekać, więc najwyższy czas odpocząć i odpuścić.
Hmmm, czy ja jestem w stanie zwolnić tak bardzo już rozpędzoną maszynę? Taki mam plan, a co z tego wyjdzie, zobaczymy.